czwartek, 10 listopada 2016

Selekcja

Witajcie, tu wasza adminka, nigar. Zauważyłam, że coraz mniej osób piszę opowiadania. Macie byc aktywni! Jeżeli nie napiszecie opowiadania do niedzieli traficie tutaj.

Od Kosariusa...


Pegaz nie zastanawiał się ani chwili, od razu dołączył do Salvadora, a wraz z nim Kastoro z dziwnym uśmiechem na pysku. Pewnie nie mogła się doczekać żeby komuś sprać tyłek, bo dawno nie miała do tego sposobności. A może dlatego, że chciała mieć z jastrzębia obiad.....Kto ją tam wie? Stella również stanęła do walki razem z Hope który nie był tak zadowolony jak Kastoro z tego, że musi się bić. Daimond miała chyba takie same odczucia jak on. Karano zamachnął się na nią skrzydłem jednak ona zanurkowała pod nim i chwyciła je w zęby. Jastrząb zamachnął się na nią drugim, a likaona musiała go puścić żeby nie zostać trafiona. Salvador dwoma nogami próbował kopnąć go w brzuch, a pozostałymi dwoma nadepnąć na nogi. Karano jednak nie był niezdarą. Próbował wzlecieć w powietrze aby atakować ich z góry przy czym ciągle się miotał i sleipnir miał trudnosci z trafieniem go. W końcu jednak udało mu się dostać brzucha jastrzębia który lekko się zachwiał i na moment stracił koncentracje co wykorzystała Kastoro. Podbiegła, stanęła na tylnych łapach i pazurami lewej przedniej drapnęła jego bok zostawiając cztery głębokie szramy. Zaraz uskoczyła przed ostrym dziobem ptaka. Stella opadła na przednie nogi spróbowała kopnąć go tylnymi ale odskoczył. Po chwili spróbowała kolejny raz lecz znowu uniknął ciosu. Wokół niego zrobiło się trochę więcej miejsca. Szybko rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. Kosarius machnął parę razy czarnymi skrzydłami i już po chwili leciał za uciekającym ptakiem. Wkrótce dogonił go i mocno uderzył skrzydłem w głowę. Karano przez chwile stracił panowanie nad lotem co wykorzystał pegaz i złapał go za skrzydło. Zawrócił z jastrzębim skrzydłem i zaczął lecieć z powrotem. Aby unikać ciosów zakrzywionego dzioba, pazurów i skrzydeł kopał co chwilęptaka w głowę. Zaczął obniżać lot, a gdy znajdował się nad kolegami upuścił zdezorientowanego Karano prosto pod ich kopyta i poleciał dalej aby wylądować. Jastrząb nie zdążył znowu wzlecieć w powietrze gdyż Hope chwycił go za nogę i zciagnął na ziemię. Salvador uniósł nogi i kopnął nimi ptaka w głowę co spowodowało, że Karano stracił przytomność.
-Biegiem- zawołał sleipnir łapiąc daimond i wrzucając na grzbiet po czym ruszył galopem. Wszyscy ruszyli za nim oprócz Kastoro która wygladała na niezadowoloną, pewnie dlatego, że nie mogła zjeść jastzrębia lecz nie zostało jej nic innego jak ruszyć za innymi. Po chwili dogoniła ich i razem ruszyli do pobliskiej jaskini.

Od Stelli...

Stella szła do Salvadora i Likaony. Obok stał Kosarius i Kastoro. Salvador spojrzał na Stellę wrogo.
- Ssstella? – odparł Hope odwracając się do niej.
- O co chodzi, Hope? – Zapytała zniecierpliwiona.
- Lllepppiej sssię oddwróććć…
Klacz westchnęła.
- Uwaga! – krzyknął Kosarius.
Stella się odwróciła. Za nią był ogromny ptak.
- Coś odparł do Salvadora.
- Słuchajcie… - powiedziała – wiem, że się pokłóciliśmy, ale w obliczu śmierci lepiej mieć ze sobą dobry kontakt. Ogiery zrozumiały. Ptak chciał rzucić się na Salvadora, ale Stella użyła swojej  wietrznej mocy. Zerwał się wiatr, któremu nawet nie sprostał ptak. Ptak zapiszczał wściekle i ostrymi pazurami zagarnął Hope do góry.
- Stella! – Krzyknął w panice daimon.
Pazury zaczęły zaciskać się na gardle psa.
- To twój daimon, tak? – Spojrzał na Stellę. – Chcesz, żeby przeżył? Przestań używać mocy – rozkazał.
Klacz posłusznie wyłączyła moc. Jednak ptak nie wypuścił Hope.
- Och, miłość! Złap, jeśli go naprawdę kochasz! – Rzucił Hope daleko, z pięćset metrów. Stelli prawię nie wyszło serce z piersi.
- Uratuj go! – powiedział Salvador – My się tym ptaszyskiem zajmiemy!
Klacz spojrzała na ośmio – nogiego konia. On ją ponaglał. Rzuciła się do lasu szukając daimona.

Po dwóch godzinach szukania w buszu coś dostrzegła. Hope leżał na ziemi, głową uderzył o skałę. Jednak oddychał. Pies był nieprzytomny i miał ślady po ostrych pazurach ptaka. Wzięła go na grzbiet i w tej chwili usłyszała stukot wielu kopyt. Stado Molia się zbliżało! Najszybciej jak umiała popędziłą przez las. Niestety rzeka zagrodziła jej drogę.
Nie miała czasu rozmyślać, czy jest głęboka. Weszła do wody i zrozumiała, że był to błąd. Prąd wodny popchnął ją w inną, nieznaną stronę. Stado Morlia odpuściło. Stella panicznie próbowała zatrzymać się nogami, ale nic z tego. Nagle rzeka się urwała. Tam był wodospad…!  Zostało już dziesięć metrów… Stella panicznie próbowała się zatrzymać. Ale jak do tej chwili, nic z tego. Pięć metrów. Klacz martwiła się o Hope na jej grzbiecie. Metr i…  Poczuła, że spada. Pies spadł z grzbietu Stelli.
- Hope! – zawołała.
Poczuła wodę w nozdrzach. Wszystko spowiła ciemność.




Od Kosariusa...

Pegaz otworzył leniwie jedno oko, a zaraz potem drugie. Ciężko westchnął w myślach i powoli podniósł się na nogi. Potrząsał kolejno każdą z nich aby przywrócić krążenie, ponieważ zasnął z nogami podwiniętymi pod brzuchem co zbyt wygodne nie było. Zobaczył , że Kastoro też już nie śpi. Najprawdopodobniej wstała o świcie jak to ona. Nie była podobna do innych lwów, przynajmniej w tym względzie. Stella rozmawiała ze swoim daimonem, a po chwili wybuchnęła śmiechem do którego dołączył też dingo. Salvador rzucał się przez sen, a Daimond spała przy jego głowie.
-Nieeeeeeeeeeeee-Nagle Salvador obudził się. Szybko wstał i rozejrzał się na boki jakby obawiał się, że ktoś zaraz ich zaatakuje. Gdy krzyknął Daimond aż podskoczyła, bo wrzasnął jej do ucha.
Czarny pegaz podszedł do sleipnira.
-Co Ci się śniło? Pewnie jakiś koszmar?-zapytany kiwnął głową.
-O Karano.... i Daimond...-poszukał wzrokiem likaony i jakby trochę się uspokoił. Stella wraz z Hope właśnie szła w ich kierunku. Sleipnir spojrzał na nią i zaraz jego oczy napełniły się gniewem. Pegaz przeniósł wzrok na Stellę ale zaraz zrozumiał na co Salvador się patrzył. 
-Uwaga!-krzyknął do klaczy i jej zwierzęcia którzy natychmiast się odwrócili. Niedaleko nich stał ogromny jastrząb który uparcie wpatrywał się w Salvadora. Jego zakrzywiony dziób i ostre pazury robiły imponujące wrażenie lecz oczy wskazywały jednoznacznie, że nie ma dobrych zamiarów.
-Długośmy się nie widzieli Salvadorze-zaczął się chrapliwie śmiać.
-To Karano! Uciekajcie!- Krzyknął sleipnir i stanął dęba młócąc czterema nogami w powietrzu. Jastzrąb wydał z siebie przeciągły skrzek i skoczył na Salvadora.

Od Kosariusa...

Nagle znalazł się znowu w jaskini razem z rodzicami dzień przed tym okropnym zdarzeniem. Chciał się obudzić jednak w żadny sposób nie mogł. Rozmawiał z rodzicami którzy wydawali się przygnębieni, smutni i jakby.....nie pogodzeni z tym co ma się nastąpić. To dziwne, całkiem jakby wiedzieli . Sen zmienił się. Zobaczył siebie z lotu ptaka jak spał. Do pokoju weszła Serenio, podeszla do śpiącego i pochyliła się.
-Mój drogi....Naprawdę chciałabym abyś z nami został. Niestety Twoje przeznaczenie jest całkiem inne. Sakron nie zgodził się abyś został chodź błagałam go w każdy możliwy sposób.-uśmiechnęła się smutno-Może to lepiej? Przecież kiedyś się spotkamy obiecał mi to, a on nie łamie obietnic.- Potrząsnęła głową próbując odpędzić łzy. Zwiesiła głowę.-Znajdź przyjacioł, daimona i spróbuj być szczęśliwy, a my kiedyś Cię odnajdziemy.....
Kosarius gwałtownie podniósł głowę. Co za okropny sen! I w dodatku bardzo rzeczywisty...potrząsnął głową i wstał rozprostowując nogi. Był środek nocy, srebrne konstelacje gwiazd świeciły na niebie, a księżyc rzucał blade światło na ziemię wokoło. Pegaz był całkowicie pewny, że to co mu się śniło zdarzyło się naprawdę. Tylko kim był ten Sakron? Tego nie wiedział. I dlaczego jego rodzice nic mu nie powiedzieli? Spojrzał na leżących obok niego może nie tyle przyjacioł ile towarzyszów podróży. Zaniepokoił się widząc, że nie ma wśród nich Kastoro. Rozglądał się na boki w poszukiwaniu swojego daimona.
-Spokojnie, jestem tutaj.-odwrócił się w stronę głosu tam gdzie widać było suchą trawę jednak zobaczył lwicę dopiero kiedy się podniosła. Jej kolor sierści bardzo przypominał kolor trawy wśród której leżała.
-Czemu nie śpisz? I czemu jesteś tutaj, a nie tam?-zapytał oskarżycielsko. Lwica ziewnęła.
-Uwierz mi chciałabym zasnać ale nie da się kiedy ze mną gadasz. Pozatym nie mogę spać. A nie jestem tam dlatego, że wolę być sama i …...pomyśl. Jakbyś się poczuł kiedy obudziłbyś się i zobaczył obok siebie obcego lwa? Jak się do mnie przyzwyczają to do nich dołączę.-Znowu ziewnęła ukazując ostre zęby-Możesz już iść spać i przestać zawracaćmi głowę? Jestem już śpiąca.
-Tak, jasne. Dobranoc.-Kosarius odwrócił się i po chwili leżał z nogami podwiniętymi pod brzuchem i zamkniętymi oczami. Kastoro ledwodosłyszalnie mruknęła:
-Dobranoc.

Od Stelli...

Szli kanionem razem. Stella, Hope, Salvador i jego likaona. Nagle usłyszeliśmy szelest. Salvador i jego daimona rozmawiająca z Hope nie zważali na to uwagi. Tylko Stella się obracała i oglądała. Nagle z krzaków wyskoczył czarny pegaz i Lwica, która pokazywała groźnie kły.
- Powiec lepiej swojej przyjaciółce, żeby się uspokoiła! – Krzyknęła Stella
Koń zaczął coś mruczeć ze swoją daimoną
- Podejdźcie, ona nie zaatakuje – powiedział – Słucham.
Stella zaczęła:
- Nazywam się Stella, to Hope, Ten koń to Salvador, i jego likaona. Udajemy się do Stada Clarisse. Teraz wy się przedstawcie – Zarządziła.
- Nazywam się Kosarius, a to Kastoro. Udajemy się też tam.
- To może pójdziemy razem? – Zaproponował Salvador.
Hope, oraz Likaona zaczęły wąchać Kastoro z bezpiecznej odległości.
Lwica i Pegaz zaczęli się naradzać. Mimo szeptu Hope słyszał każde słowo.
- Co robimy, Kastoro? – zapytał Kosarius.
-Chmm… - Lwica się zamyśliła. – Pójdziemy z nimi, ale jak nas zaatakują to od nas oberwią.
-Nie wiem… - Jęknął koń. Nie wygramy z tym ośmio- nogim koniem! I ta dziewczyna… Wygląda groźnie… Ale możemy z nimi iść, co?
- Dobra – Powiedziała.- Idziemy.
Odwrócili się.
-Idziemy z wami – Powiedział Kosarius.
I tak razem trzy konie, oraz ich daimony szły do Stada Clarisse.

Od Kosariusa...

Obudził go ryk Kastoro. Szybko zerwał się na nogi i podbiegł do gotowej do skoku lwicy. Jej ogon nerwowo kołysał się na boki, a z otwartego szeroko pyska dobiegał głuchy warkot mrożący krew w żyłach. Jej karmelowe oczy patrzyły przed siebie tam gdzie stały dwa konie oraz dwa inne zwierzęta. Pegaz zauważył jednak, że te konie nie wyglądają jak wszystkie inne. Jeden pewnie klacz miała normalną gniadą maść lecz na niej narysowane były różne znaki co z pewnością normalne nie było, a drugi, zmrużył oczy, miał..... osiem nóg? Towarzyszące im zwierzęta były z pewnością ich daimonami tak jak Kastoro. Wyglądało na to, że towarzyszem sleipnira był likaon, zapewne samica. Drugi ze zwierząt to chyba...pies Dingo. Tak na pewno. Mruknął do lwicy.
-Co to za jedni?
-Skąd mam wiedzieć? Wyszli z dżungli, pewnie nas szpiegują.-stwierdziła cicho i zaraz warknęła na sleipnira który postąpił krok w ich stronę- Jeszcze jeden krok i stracisz te swoje osiem nóg!-Likaon słysząc to podbiegł do swojego końskiego przyjaciela i wyszczerzył zęby na lwicę. Dingo zaraz do niego dołączył. Klacz stojąca dotąd z tyłu przeszła do przodu i widząc Kosariusa krzyknęła ostrzegawczo:
-Powiedz lepiej swojej przyjaciółce żeby się uspokoiła!
Na te słowa Kastoro ponownie zaryczała i już miała skoczyć na intruzów gdy Pegaz zastąpił jej drogę.
-Co ty wyprawiasz?
-Pogadajmy z nimi i zobaczmy co mają do powiedzenia.
-A co jeśli nas zaatakują?
-Wtedy nie będziemy stać grzecznie i dać się sprać tylko zrobimy z nimi tak samo, ale teraz zaczekaj.- Po czym dodał głośniej.-Podejdźcie, ona nie zaatakuje.-Przeszli dzielący ich dystans z oczami utkwionymi w Kastoro i rozsiedli się na trawie. Kosarius przesunął po nich pytającym spojrzeniem.
-Słuchamy.



Od Salvadora i Daimond...

Daimond

3.Ratuję klacz i pieska.
Był wczesny ranek, gdy się zebraliśmy. Zamocowałam na grzbiecie Salvadora coś w rodzaju siodła. Na zadzie zamocowałam, torby pełne mięsa. Po pracy poszłam się napić nie za czystą wodą. Ale zawsze coś. Po chwili Salvador się przyłączył. Wziął pierwszy łyk i zrobił kwaśną minę. Z niesmakiem wziął kolejny łyk i szybko przełknął, po czym oznajmił.
- Czas wyruszać - powiedział.
Przestałam pić i wskoczyłam na grzbiet sleipnira i ruszyliśmy galopem 2 razy szybszym niż przeciętny koń. Było potwornie strasznie trzęsło, i było lodowato, jak na Antarktydzie. 
Salvador rozproszył się, i prawie się rozwaliliśmy. Z tego powodu musiałam wbić mu delikatnie pazurka z kłąb. I w porę wyminął. 
- UWAGA! - wrzasnął i przeskoczył zwalonym pień, a potem gwałtownie się zatrzymał. 
To było straszne. Kurczowo uczepiłam się jego grzywy, a gry się zatrzymaliśmy mocno grzmotnęłam o siodło. 
- Ci! - szepnął do mnie. - Tam coś jest. Zatrzymamy się tutaj. Ściągniesz za mnie te bagaże?
- Jasne! - i zabrałam się do ściągania tego wszystkiego. 
Zapadała noc. Już trzeba iść spać. Daimond zamykały się oczy i po chwili pogrązyła się we śnie. Spała jedynie kilka minut gdy poczuła pysk Salvadora. Trącał ją próbując zbudzić.
- Daimond wstawaj! - trącił mnie jeszcze raz.
Otwarłam zaspane oczy.
- Co jest? - zapytałam na wpół przytomna. - Miałam taki piękny sen...
Chwycił mnie delikatnie za kark i wrzucił sobie na grzbiet. Następnie w dwóch susach, wyskoczył zza krzaka. To była jakaś klacz i piesek. Właśnie gryzł po szyjach kolejno 5 hien. Ruszył do walki pełnym cwałem. Postanowiłam skoczyć i spadłam na jednego ze stworów. Siła uderzenia była ogromna! Hiena z dzikim piskiem, oddaliła się. Postanowiłam pomóc teraz temu psu. Pogryzłam je najlepiej jak potrafiłam, a zaraz potem poczęstowałam serią drapnięć. Salvador zaszarżował na 3 hieny zupełnie zdające sobie sprawy z zagrożenia. Wgniótł je w ziemię. Inne z przerażeniem na to patrzyły i zaczęły uciekać na wszystkie strony. Wtedy podbiegł do klaczy i ściągnąłem jej z kłębu hienę wielkości lwa! Rzucił nim za krzaki i zaszarżował na kolejne hieny. W tym czasie Daimond razem z Hope'em, bo tak się nazywał psiak, którego przed chwilą poznała rozprawili się z jeszcze 3 hienami. Po chwili i klacz włączyła się do walki. Gryzła, kopała i wierzgała jak opętana! Po chwili było po wszystkim...

Salvador

3. Ratuję klacz i pieska
Był wczesny ranek, gdy się zebraliśmy. Daimond na grzbiecie zamocowała mi coś w rodzaju siodła. Było lekkie jak piórko. Potem było gorzej. Na zadzie miałem jakieś torby pełne mięsa. Był ciężkie i śmierdzące. Likaonka piła niezbyt czystą wodę. Postanowiłem się przyłączyć. Wziąłem pierwszy łyk i uznałem, że nic gorszego nigdy w życiu nie piłem. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia, i wziąłem kolejny łyk, a następnie szybko go połknąłem. 
- Czas wyruszać - powiedziałem i troszkę się zniżyłem. 
Daimond wskoczyła na mój grzbiet i ruszyliśmy galopem 2 razy szybszym niż przeciętny koń. 
Kochałem biegać. Ten wiatr! Czułem się niesamowicie! Jeszcze świst! Wszystko naraz! Moje cudne przemyślenia, pozwoliły mi się rozproszyć i o mało, nie rozwaliłem nas o drzewo! Na szczęście mam Daimond i w porę drapnęła mnie w miarę delikatnie pazurem, sprawiając ból, dzieki któremu się otrząsnąłem. I w porę wyminąłem. Teraz trzeba się bardziej skupić, pomyślałem. 
- UWAGA! - wrzasnąłem i przeskoczyłem zwalonym pień, a potem gwałtownie się zatrzymałem. 
- Ci! - szepnąłem do likaona. - Tam coś jest. Zatrzymamy się tutaj. Ściągniesz za mnie te bagaże?
- Jasne! - i zabrała się do rozpinania miliona paseczków. 
Zapadała noc. Już trzeba iść spać. Daimond już dawno spała, a ja miałem problem z zaśnięciem. Ale, w końcu się udało...Już zamykałem oczy by pogrążyć się w uspokajającym śnie gdy usłyszałem rżenie. Piękne rżenie. Nie takie gruba jak moje, też tak bym chciał umieć. Ale coś mnie niepokoiło. W tym rżeniu było przerażenie! 
- Daimond wstawaj! - trąciłem ją. 
Otwarła zaspane oczy.
- Co jest? - zapytała na wpół przytomna. - Miałam taki piękny sen...
Chwyciłem ją delikatnie za kark i wrzuciłem na grzbiet. Następnie w dwóch susach, wyskoczyłem zza krzaka. To była jakaś klacz i piesek. Ale jaki waleczny! Właśnie gryzł po szyjach kolejno 5 hien. Ruszyłem do walki pełnym cwałem. Daimond zeskoczyła z mojego grzbietu i spadła na jednego ze stworów. Siła uderzenia była ogromna! Kojot z dzikim piskiem, oddalił się. Daimond pomagała teraz psu. A ja szarżowałem na 3 hieny zupełnie nie zdające sobie sprawy z zagrożenia. Wgniotłem je w ziemię. Inne z przerażeniem na to patrzyły i zaczęły uciekać na wszystkie strony. Wtedy podbiegłem do klaczy i ściągnąłem jej z kłębu hienę wielkości lwa! Rzuciłem nim za krzaki i zaszarżowałem na kolejne dwa. Po chwili i klacz włączyła się do walki. Gryzła, kopała i wierzgała jak opętana! Po chwili było po wszystkim...



Od Salvadora i Daimond...

Daimond

2. Przeżuwam śmierdzące zielsko.
Postanowiłam obudzić Salvadora. Zaczęłam go lizać. Po chwili otworzył jedno z oczu, a następnie drugie. I powolnym krokiem wstał na wszystkie osiem nóg.
Chciałam mu powiedzieć, że wybieram się na polowanie.
- Idę polować! - oznajmiłam.
- To niedobry pomysł. - powiedział.
- Czemu? Przecież dotąd dawałam sobie świetnie radę...
- Tu jest dużo, niebezpiecznych robali. Zostań tutaj, zaraz wrócę...
- Ale co ja będę jeść? - wyjąkała zdezorientowana.
- To. - powiedział i ruszył truchtem. Dalej nie wiedziała co planował, więc, dyskretnie podkradła się i zobaczyła jaskinkę. Jej przyjaciel wsadził tam łeb. Postanowiła wrócić, na swoje miejsce. Salvador trzymał w pysku, ogromny kawał mięsa. Kawał, mógł mieć, co najmniej metr!
- Co? Jak? Jakim cudem? - zapytała zszokowana. 
- Zawsze w jaskiniach zwierzęta przechowują żarcie. I w tej też. A teraz, nie gadaj tylko jedz. Dziś czeka nas długa droga. - mówiąc to zacząłem z niesmakiem przeżuwać zielsko.

I rzuciła się na jedzenie. Od tak dawna nie miała nic w paszczy! To mięso było genialne! Zjadła połówkę, chcąc zostawić sobie na później...

Salvador 

2. Przeżuwam śmierdzące zielsko.
Przedzierał się przez ciemność jungli szukając wyjścia. Jeszcze moment, gdy zobaczył pierwsze konie, jeden to czarny Pegaz i lew. Widział też psa dingo i jakiegoś konia, ale te obrazy były bardzo niewyraźne. Potem zapadła ciemność...
Salvadora obudziło lizanie. Jego daimon lizał go po pysku. 
Otwarłem jedno oko. A potem drugie. Poszedłem poskubać trawy, a raczej jakiegoś śmierdzącego zielska, bo tego nie można było nazwać trawą. Śmierdziało gorzej niż zupa marchewkowa mojego taty. Po chwili usłyszałem. 
- Idę polować! - oznajmiła Daimond.
- To niedobry pomysł. - powiedziałem.
- Czemu? Przecież dotąd dawałam sobie świetnie radę...
- Tu jest dużo, niebezpiecznych robali. Zostań tutaj, zaraz wrócę...
- Ale co ja będę jeść? - wyjąkała.
- To. - i ruszyłem truchtem do pobliskiej jaskinki. Wsadziłem pysk i wyciągnąłem spory kawał mięsa. Podniosłem go i przyniosłem go Daimond.
- Co? Jak? Jakim cudem? 
- Często w jaskiniach zwierzęta przechowują żarcie. I my tak z tatą robiliśmy. A teraz, nie gadaj tylko jedz. Jutro czeka nas długa droga. - mówiąc to zacząłem z niesmakiem przeżuwać zielsko.




Od Stelli...

- Czeka nas długa droga – Powiedział Hope – Jesteś spakowana?
Stella nie miała za wiele rzeczy do wzięcia. Tylko koc z grzyw lwów na zimne noce i pamiętnik, który kupiła od borsuka. Kartki były z trzciny cukrowej, a okładka ze skóry krokodyla. Hope miał zieloną bluzę z liści i kilka $ w kieszeni.
- Jestem – Powiedziała – Możemy już ruszać do Stada Clarisse.
Przyjaciele ruszyli przyjemnie stępem. Podróż miała zająć takim tempem dwa dni. Jednak gdyby od razu ruszyli kłusem dotarliby nazajutrz. Więc Stella i Hope pół godziny potem żwawym galopem. Po czterech godzinach z ciemniało. Stella i Hope byli padnięci. Jak dotąd nie znaleźli nic do picia. Położyli się na trawie i zasnęli okrywając się kocem z lwich grzyw. I tak spali. Nagle Stella usłyszała wycie. Natychmiast zbudziła towarzysza. Wokół roiło się od głodnych hien, które zrobiły koło wokół Stelli i Hope. Było ich najmniej piętnaście. Hieny zaciskały koło…
- Pomocy! – Zawyli razem Hope i Stella.
Najodważniejsza Hiena była już o dwa metry od wystraszonej Stelli. Gdy się jeszcze zbliżył skoczył na koniu na grzbiet i wszczepił pazury w szyję Stelli. Zaczęli razem się szarpać.
- Hope, ratuj! – Wrzasnęła Stella, kiedy druga hiena ugryzła ją w nogę. Lecz dingo nie zareagował, walczył z pięcioma hienami naraz. Był najmniejszy, a poza tym oni mieli przewagę liczebną. Pierwsza rzuciła się na niego i ugryzła go w kark. Drugi tez rzucił się na niego. Nagle z krzaków wyłonił się Salvador ze swoją Likaoną. Salvador był koniem z ośmioma nogami, dzięki czemu odstraszył wszystkie hieny. Likaona zeskoczyła z grzbietu Salvadora i podbiegła by pomóc Hope się podnieść.
- Dziękuję – powiedziała Stella.





Od Kosariusa...

Nagle stało się tak jasno, że Kosarius zmrużył oczy lecz jeszcze przez parędziesiąt sekund widział mroczki. Po ciemnym lesie deszczowym słoneczna równina wydawała się nierzeczywista. Nie było już wilgoci ale było jeszcze goręcej. Słońce prażyło niemiłosiernie jednak dwójce zmęczonych zwierząt to nie przeszkadzało. Powlekli się do małego wodopoju i pili, pili, pili. Potem legli p od drzewami ma trawie. Pegaz skubał trawę na leżąco, a Kastoro zamknęła oczy i ziewnęła ukazując ostre jak brzytwa zęby oraz różowy język. 
-Wreszcie w jakimś normalnym miejscu- mruknęła do siebie lwica po czym podniosła się i przeciągnęła.
- Idę zapolować- oznajmiła ogierowi i ruszyła przez trawy bokiem do słońca.
- Zaczekaj!- zawołał podnosząc się na nogi i przytruchtał do czekającej Kastoro.- Tu nic sama nie upolujesz. Do tego potrzebujesz więcej lwic.
- Czyżbyś nie wierzył w moje umiejętności?- zmrużyła oczy. Rumak wiedział, że wkroczył na grząski grunt więc szybko się zreflektował.
-Nie, przecież wiesz. Po prostu się martwię. Coś może Ci się stać.
-Poradzę sobie- lwica machnęła ogonem i truchtem ruszyła przez wysoką, żółtą trawę. Kosariusowi nie zostało nic jak tylko położyć się na trawie, napić, coś zjeść i myśleć. 
Kastoro wróciła parę godzin później wyraźnie najedzona.
- I co?- spytał pegaz.
- Upolowałam żarcie, a co myślałeś?- Legła na trawie obok niego.- Przespijmy się tu dobrze? Nie chce mi się już nigdzie iść.- Rumak kiwnął łbem i położył go na trawie.

Od Salvadora i Daimond...

Daimond

1. W drodze do domu...
Wielkie jastrząb rzucił się na małego likaona. Próbowała uciec, ale było już za późno...Drapieżnik mocno rozorał pazurami jej grzbiet. Przeszł ją przenikliwy ból...Chciała uciekać, ale nie mogła, oczy jej się zamykały...Z chęcią odpłynęła w niespokojny sen. 
Gdy usłyszała kroki wystraszyła się, coś czarnego zaszurało i mignęło jej przed oczami, potem zobaczyła lwa, a tak właściwie lwicę, ciągle narzekała na robactwo w jungli. Minęli ją. Postanowiła znów się zdrzemnąć. Już, już zamykała oczy gdy usłyszał tętent kopyt - ośmiu kopyt. Przestraszona, zaczęła się czołgać, ale właśnie zza krzaka wyjrzał ogromny koński łeb. Podszedł do mnie z wyrazem zaciekawienia na pysku. Powąchał mnie, a następnie dokładnie obejrzał. Ja też zmęczonym wzrokiem się mu przyjrzałam. Miał 8 granatowo, czarnych nóg, długą grzywę, i długi ogon. Nagle podniósł, jeden z większych liści, obejrzał go i opatrzył ranę. Chciałam powiedzieć: Pomocy i dziękuję, jednocześnie! Ale koń wyczytał to pierwsze i usztywnił mi bok na tyle, na ile umiał. Potem była noc. W nocy czułam jak wszystko się goi. Naturalnie wiedziałam, dlaczego. Zanim matka zostawiła mnie samą, powiedziała mi, żebym została czyimś daimonem. I jak już to się stanie(o ile będę w wtedy ranna), rany wyleczą się i poczuję jakby nic mi niebyło. Wszystko się zgadzało. Czas wstawać. Z ociąganiem podniosłam się czekając na ból, ale nic takiego się nie wydarzyło! Byłam zdrowa!
- Błe! - wrzasnął koń.
Teraz musiałam się odezwać:
- Dzięki, że mi pomogłeś. Jestem Daimond. Jestem twoją dłużniczką. Chciałbyś, abym została twoim daimonem?
- Tak, będę zachwycony! - powiedział zachwycony i pogłaskał zwierzę po zdrowym grzbiecie? Coś mu się chyba nie zgadzało, ale mniejsza z tym, chyba wolał nie pytać...

Salvador

W drodze do domu...
1. W drodze do domu...
Jungla była gęsta. Zbyt gęsta. Salvador wyjrzał zza krzaka, wielkości małego drzewka. Coś go niepokoiło. To powietrze, tak coś znacznie było nie tak. Było rzadsze i takie dziwne, pełne rozpaczy. Postanowił iść przed siebie jak najdalej, byle z dala od tamtej polany. Tam rozegrała się ostatnia bitwa. Tam gdzie poległ jego ojciec. Musiał uciekać, nie chciał patrzeć na miejsce straty...więc ruszył pędem... Postanowił gnać z wiatrem. Nagle z jego smutnych wspomnień wyrwał go przerażający pisk! Czegoś gorszego nigdy nie słyszał. Ostrożnie wystawił łeb. Był to jakiś dziwny zwierz. Miał cztery łapy, zaokrąglone uszy i drobny nos z dużymi wąskami. Jego sierść była, jasna, beżowa, ale oprócz tego miał niewielkie łatki na całym ciele w kolorach czarny, biały, karmelowy, brązowy...i o nie miał ogromną ranę! Podniosłem najbliższy liść i próbowałem zatamować krew. Już było znacznie lepiej! Teraz trzeba to usztywnić...i już ! Teraz miałem czas przyjrzeć mu się bliżej, miał olśniewające, jak szafir oczy! Ale te oczy mówiły jedno: - Pomocy! 
Przenocowałem w tym miejscu. Następnego dnia, obudziłem się cały w muchach i innych świństwach! 
- Błe! - wrzasnąłem i zacząłem skakać i ocierać się o drzewa.
Teraz zwierz odezwał się:
- Dzięki, że mi pomogłeś. Jestem Daimond. Jestem twoją dłużniczką. Chciałbyś, abym została twoim daimonem?
- Tak, będę zachwycony! - pogłaskałem zwierzę po zdrowym...zdrowym grzbiecie? Przecież niedawno była tu rana? No cóż może, dlatego, że jest moim daimonem... - pomyślałem, by nie drążyć temetu...









Od Stelli...

I tak minął miesiąc. 
- Ej, Hope! – krzyknęła – Pozwól na chwilę.
Dingo przestał pić i spojrzał na Stellę. 
- Tak? – spytał.
- Zbliża się ten czas – ciągnęła – W którym przeprowadzę się do stada Clarisse. Boję się, że nie pojedziesz ze mną. 
Pies pomacał łapką pysk konia. 
- Pojadę z tobą. – powiedział. – Przecież jesteś moją daimoną! 
- A ty moim. – uzupełniła Stella. – To już jutro… Boję się przeprowadzki, Hope. 
- Nie martw się – powiedział. 
Potem położyli się spać. Stella długo rozmyślała. Ostatni raz widzi zdziczałe pustkowie i blask księżyca na Dzikim Zachodzie. Co jej przyniesie nowy dzień? Postanowiła, że gdy Stado Clarisse okaże się koszmarem, ucieknie znów tutaj. Razem z Hope. I sen ją przyćmił. Śniła jej się zielona dolina, rozpuszczający się śnieg i wyrastające z niej barwne kwiaty. Wokół latały orły, a konie pasły się na łące razem ze swoimi daimonami. Zawsze myślała, że łąki są zatłoczone, a ta akurat była inna. Była tam jakaś równowaga życia. Nie była teraz pewna, czy woli zostać na odległym pustkowiu. Nie chciała tu uciekać. Już nie mogła się doczekać! Obudziła się o szóstej nad ranem. Słońce wychodziło zza horyzontu. Wstała, żeby zbudzić przyjaciela.

Od Kosariusa...

Kosarius nienawidził dżungli. Tak samo Kastoro. Przez cały dzień narzekała:, że jest za mokro, za gorąco.....Co chwilę potykali się na wystających korzeniach, a liście zasłaniały widok. Zdarzało się też, że chodziły po nich najróżniejsze robale zwłaszcza pająki i to olbrzymie, tłuste, kolorowe pająki. Błłłeeee. Pegaz otrząsnął się. Nie pora na takie myślenie złajał się w duchu. Trzeba pocieszać się myślami, że gdzieś tam jest koniec deszczowego lasu, a jeszcze dalej jest jego upragniony cel, stado Clarisse do którego chciał dołączyć od małego, o którym wieczorem myślał i marzył, że może kiedyś....Nagle poczuł jak gałąź uderza go w głowę więc zarżał z niezadowoleniem co było błędem, bo od razu do pyska wleciała mu masa owadów które natychmiast wypluł ale znowu się zagapił, jego noga zaplątała się o jakieś zielsko i upadł. Kastoro warknęła poirytowana rozdeptując mrówki próbujące się na nią wspiąć.
Kastoro była jego najlepszą przyjaciółką. Od kiedy zostawił rodziców była przy nim i pomagała mu, a że była lwicą na równinie nikt ich nie zaczepiał. Gdyby jednak ktoś zaczepiał otrzymywał niezłe manto.
- Nic Ci nie jest?- spytała nie odrywając oczu od swoich łap oraz mrówek.


- Już wstaję- potrząsnął łbem zrzucając z niego kilka mrówek po czym chwiejnie się podniósł. Ruszyli dalej, a po chwili znaleźli się poza terytorium mrówek.

Od Stelli...

Stella mieszkała na pustyni. Nie było tu innych koni. Była sama, nie licząc małego Hope. Sama straciła pamięć po upadku ze skały. Dopiero, co skończyła dwa lata. Za kilka dni miała przenieść się na miesiąc do stada Clarisse. Ale nie była pewna przeprowadzki. Co będzie z Hope, jej przyjacielem? Czy pożuci spokojne i puste miejsce na zatłoczone i głośne doliny dla niej? Smuciło ją to. Rana na kostce jakby znów zaczęła uciążliwie piec. Właśnie uciekała przed lwem i obtarła sobie lewą kostkę o zwalony pień drzewa. Zabolało, jak uderzenie biczem. Upadła. Już myślała, że lew ją zabije, gdy nagle z krzaków wyskoczył dziki pies dingo, Hope. Wystawił pazury i zadrapał lwu oko. Lew zaczął wierzgać się z bólu. Ryknął ze złości, i ugryzł w kark wybawiciela Stelli. Hope zaskamlał. Stella nie mogła znieść widoku śmierci swego wybawiciela. Ostatkiem energii wstała i najmocniej jak mogła uderzyła lwa w bok. Zwierzę osunęło się na ziemię martwe. Klacz doczołgała się do Hope.
- Kim jesteś, mój wybawicielu? – Spytała.
- Jestem Hope – Powiedział i spojrzał na rozprutą skórę na karku – Czy mogę być twoim daimonem?
Stella zgodziła się. Naostrzyła patyk i nicią z pajęczyny zaczęła zszywać ranę.
- Co z twoją kostką? – Spytał.
- Nic – powiedziała – Zagoi się.
Lecz rana nigdy się nie zabliźniła.

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D