wtorek, 7 listopada 2017

Od Amber do Pestero...

Był to trzeci tydzień mojej wędrówki. Liczyłam dokładnie dni; tak naprawdę nie dążyłam do określonego celu, a mimo to ta ucieczka była niczym maraton. Byłam wyczerpana, a jeszcze niezagojona rana na boku piekła boleśnie przy każdym otarciu się jej o gałęzie drzew. Już dawno temu straciłam nadzieję na odnalezienie nowego domu; zresztą i tak nie jestem stworzona do życia w grupie. Podniosłam łeb i zarżałam. Kilka chwil później na moim grzbiecie usiadła Viridi, niepozorna pójdźka i, na chwilę obecną, mój jedyny przyjaciel.
- Może przydałby ci się odpoczynek? – zasugerowała, a ja spojrzałam na nią z wdzięcznością.
Usiadłyśmy pod sporym świerkiem i zapatrzyłyśmy się w dal. Po chwili poczułam na sobie wzrok przyjaciółki i spojrzałam w jej stronę. To był błąd. Viridi, tak jak ja, umie czytać w cudzych oczach jak w otwartej księdze i od razu zrozumiała moje myśli.
- Rozumiem, że chcesz być sama. Polecę sprawdzić czy w pobliżu nie ma źródła. Twoja rana nie wygląda dobrze.
- Nie martw się, poradzę sobie. Umiem sama o siebie zadbać, no nie? Obroniłam się przed ojcem!
- Tak, masz rację. Dlatego nie boję się ciebie zostawiać. – powiedziała. Mimo to jej oczy mówiły co innego, a ja wiedziałam, że myśli to, co ja: Tak, obroniłam się przed ojcem. Ale drugi raz mi się to nie uda, a on wciąż jest po tej stronie gór. 
***
Gdy pół godziny później Viridi wróciła, ja już spałam. Sówka prawdopodobnie pilnowała mnie z gałęzi któregoś z drzew; nie przeszkadzało mi to. Jeszcze tydzień wcześniej noce spędzałam sama, ale z dnia na dzień zaczynałam dostrzegać w sobie lęk przed samotnością.
- Amber, ty boisz się samotności, czy boisz się tego, co może cię w niej zaskoczyć? – spytała tamtego dnia Viridi.
- Co przez to rozumiesz? –spytałam unikając kontaktu wzrokowego. Mimo to nie dała się zwieść, wylądowała przede mną i spojrzała mi w oczy.
- Zapomnij o ojcu. – powiedziała z powagą i poderwała się do lotu. Zrozumiałam - chciała mojego szczęścia, ale rozumiałam też, że na razie jest ono nieosiągalne. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć; rozejrzałam się za przyjaciółką. Leciała w moją stronę i wyglądała na zdenerwowaną.
- Musisz coś zobaczyć. – oznajmiła i pokazała mi drogę przez las. Nagle wypadłyśmy spomiędzy drzew. Przed nami rozciągała się piaszczysta pustynia, jednak nie to zdziwiło mnie najbardziej. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że na pustyni stoi schronienie, z którego właśnie wychodził inny koń.
Powoli wycofałam się do lasu. Musiałam dotrzeć na terytorium innego stada, inaczej nie byłoby tu tego schronienia. Nie byłam jeszcze gotowa na spotkanie z innymi końmi. Razem z Viridi podeszłyśmy do sadzawki na granicy lasu. Schyliłam się, żeby się napić… Z tafli wody patrzył na mnie koń – tym koniem byłam ja. Na moim grzbiecie siedziała Viridi(kiedy ona się tam podkradła?), zauważyłam też gojącą się ranę po ciosie ojca. Miałam również nieodłączną rudą plamkę na czole, tyle że… byłam innym koniem. Miałam cieniowaną grzywę i grzbiet pokryty białymi znamionami. Wiedziałam, że siwieję, to cecha maści – rodzimy się jako kare konie, dopiero potem zmieniamy kolor sierści. Mimo to nie byłam gotowa na taki szok. Opadłam na wilgotny mech, nawet nie czując igieł wbijających mi się w ranę. Spojrzałam w stronę pustyni. Wiedziałam, że potrzebuję stada, innego niż moja rodzina. Wstałam. W tamtym momencie poczułam kim jestem naprawdę. Potężnym, dumnym koniem; koniem, który nie przeszedł tyle po to, żeby się teraz poddać. Minęłam ostanie drzewa i pogalopowałam w stronę obcego konia.


<Wiem, że nikt mnie tu nie zna. Na czacie jestem Amber, ale bywam też bursztynkiem. Zdecydowałam się zadedykować to opowiadanie Pestero, bo ciekawi mnie ta postać; odsyłam też do opisu mojej klaczy. I dzięki admince za przyjęcie do stada :)!>

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D