niedziela, 19 listopada 2017

Od Stelli do Kosariusa...

Trucizna. Ból był tak silny, tak wszechogarniający, że straciłam świadomość... Rozpalone do białości noże przeszywały każdy cal mojej skóry, głowa pękała z bólu, w środku krzyczałam, krzyczałam i wyłam. Chcę zginąć! - myślę. - Niech to się skończy!
Myślałam o przyjaciołach, o Salvadorze... Właśnie, Salvador. Moje myśli krążą wokół niego jak huragan. Przez chwilę zapominam o bólu i zastanawiam się, czy jest cały, czy innym udało się ujść z życiem... Przez chwilę wszystko odeszło. Leżałam na ziemi, trzęsłam się cała. Otworzyłam oczy. Zobaczyłam piękny dom, i las. Na zielonej polanie stał dom, opleciony przez wielkie korzenie. Umarłam, czy tak? - zastanawiam się. Nagle usłyszałam głos.
- W nocy jest niebezpiecznie. Gdy pożegnacie swojego przyjaciela udajcie się do Tajemniczego Lasu. Odnajdźcie ten dom. Tam będziecie bezpieczni.
Po tym słowie wszystko powróciło; ból, lęk o przyjaciół i pragnienie śmierci, i to ze zdwojoną mocą, jak fala tsunami. Nie wytrzymałam. Z moich oczu ciekły łzy, płakałam. Usłyszałam głos.
- Trzymaj się, Stella! - głos był znajomy.
Nagle wróciła mi świadomość. Otworzyłam oczy. Zobaczyłam nad sobą rozmazaną twarz karego pegaza i psa dingo. Hope i Kosarius. Przeżyli. Po woli wracała mi pamięć.
- Żyjesz! - pisnął Hope.
- Odpoczywaj. - oznajmił Kosarius - Daimond udało się spowolnić działanie jadu, ale na jakiejś dwadzieścia cztery godziny... - Jego głos brzmiał matowo, bez kolorów, ani emocji. Coś było nie tak.
Powiedzieli mi co się stało. Jak Salvador zginął... Nie, nie, NIE! Czemu?! Opowiedziałam chłopakom o tajemniczym głosie, który zatrzymał mi ból, o chatce, o lesie. Powiedzieli mi bez emocji, że możemy tam się wybrać.
.
Staliśmy dookoła Salvadora. Ja i Kastoro klęczeliśmy, bo nie mogliśmy ustać. Daimond przemyła zmarłemu rany. Staliśmy w ciszy przez chwilę, płakaliśmy, płakaliśmy, płakaliśmy.

<Kosarius? Teraz, w tym lesie spotkamy Arkadie, ok? Dołączyła się do weny >

Od Kosariusa do Stelli...

Krzyki. Płacz. Chaos. Głowa mnie bolała jakbym oberwał taranem, a świadomość wirowała gdzieś pomiędzy rzeczywistością, a pustką. I nagle dopadła mnie myśl o przyjaciołach. Ty tu leżysz, a oni walczą! Ruszże się! Jęknąłem i otworzyłem powoli oczy. Wzdrygnąłem się widząc dwa nieżywe węże i odetchnąłem z ulgą. Całe szczęście, że jeden uderzył mnie tylko ogonem, a nie kłami! Wstałem powoli na chwiejnych nogach, gdyż we łbie mi wirowało i odwróciłem się w stronę Stelli. Zamarłem. Leżała na ziemi, przy niej siedziała Daimond i płakała przemywając jej rany jakimś specyfikiem. Podbiegłem do niej.
-Co tu się stało?!- Likaon spojrzał na mnie beznamiętnie, a ja widziałem jak powstrzymuje się od płaczu.
-Salvador zabił węże.- chlipnęła.- Lecz przypłacił to życiem. Stella walczy o życie, przez truciznę z ich kłów. Ciebie i Hope`a ogłuszyły, a Kastoro leży tam. Jej stan jest zły, tak jak Stelli. Musisz mi pomóc.- im dłużej mówiła, tym ja robiłem się coraz słabszy na duszy.
-Co?!- krzyknąłem i prawie upadłem. Jak to się mogło stać?
-Idź proszę do Kastoro i przynieś ją tutaj. Tylko się pospiesz, bo ważna jest każda chwila!- rozejrzałem się w poszukiwaniu lwicy i kiedy ją zobaczyłem serce mi zamarło. Leżała jakby bez życia, na boku z ledwo ruszającą się piersią. Doskoczyłem do niej i zaryłem kopytami w piasek. Szybko! Nie traciłem czasu na krzyki tylko złapałem mojego daimona za skórę na karku i zacząłem ciągnąć po ziemi w stronę likaona. Wyglądała okropnie, krew znaczyła drogę. W końcu udało mi się dociągnąć ją do Daimond, która już zajęła się Stellą i przystąpiła do ratowania życia Kastoro.
-Idź ocucić Hope`a- zarządziła likaona. Wszystko działo się tak szybko, że ledwo nadążałem.

***

Stella i Kastoro miały duże szanse na przeżycie. Obie wiele przeszły w życiu i ich silna wola nie dałaby im umrzeć. Hope siedział obok klaczy, w ciszy się w nią wpatrując, a ja podszedłem w końcu do Salvadora. Nie żył. Usiadłem obok niego wpatrując się w jego ciało.
-I co, przyjacielu?- mruknąłem schylając głowę. Chwilę milczałem trwając w tej pozycji i nie mogąc wyrwać się z otępienia.
-Dlaczego tak szybko odszedłeś? Dlaczego nas zostawiłeś? Dlaczego nie dane ci było zaznać szczęścia wśród stada, które od dawna czekało na Twoje przybycie?- prowadziłem swój monolog wpatrując się w niego ze smutkiem. Zapadła cisza. Powoli wstałem i udałem się do jedynych przyjaciół którzy mi jeszcze pozostali. Już wcześniej uznaliśmy, że pożegnamy Salvadora wszyscy, również razem ze Stellą i Kastoro, więc odbędzie się to dopiero za jakiś czas. Póki co musieliśmy zostać tutaj. Powlokłem się do lwicy. Serce mnie bolało na jej widok, lecz wiedziałem, że przeżyje.

<Stella?>

Od Pestera do Amber...

-Nie musimy zabierać szczególnie dużo wody i jedzenia, gdyż powinniśmy wszystko znaleźć po drodze.- wyjaśniłem pakując do skurzanej torby manierkę z wodą i trochę siana upchniętego do opakowania z twardych, acz giętkich liści. Poza tym wrzuciłem tak jeszcze własnoręcznie splecioną linę, trochę bandaży i maść z myślą o Amber. Skończywszy, przewiesiłem torbę przez bark i odwróciłem się w stronę nowo poznanej klaczy. Rozglądała się po moim mieszkaniu z ciekawością lecz gdy zobaczyła, że się jej przyglądam skinęła głową i wyszła, a ja za nią. Kiedy znalazłem się już na dworze, na moim grzbiecie usiadła Auris delikatnie wbijając mi szpony w ciało. Nie bolało mnie to, ani nie przeszkadzało, bo już się przyzwyczaiłem. Viridi postąpiła tak samo i zaczęła przyglądać się mojej osobie i mojemu daimonowi, który nie przejmując się nami, układał sobie pióra.
-Gotowe?- spytałem towarzyszki i tym samym uświadomiłem sobie, że jestem jedynym przedstawicielem płci męskiej w tym gronie. Mniejsza z tym.
-Tak, możemy ruszać.- odparła Amber siląc się na spokojny głos. Jednak coś było nie tak i ja to czułem. Czyżby miało to związek z tym obcym koniem, którego wygoniła Arkadia? Póki co nie zamierzałem o to pytać, gdyż nie miałem pewności jednak stopniowo zaczynałem jej nabierać. Kiedy ruszaliśmy, klacz obejrzała się za siebie.
-O co chodzi?
-O nic, chodźmy.- rzuciła i ruszyła raźnym krokiem mimo rany w boku, która z pewnością musiała jej mocno dolegać. Kątem oka przyglądałem się jej. Wyglądała na silną i wytrzymałą klacz, która potrafi poradzić sobie sama.
-Nie musisz się o nią martwić.- zaszeptała mi Auris do ucha- Jej rana nie jest bardzo niebezpieczna, a dzięki silnej woli droga nie będzie dawała jej się tak bardzo we znaki.
-Skąd wiesz o czym myślę?- mruknąłem pod nosem rzucając na nią krótkie spojrzenie. Uśmiechnęła się tajemniczo i odparła:
-Sowia intuicja.- po czym wzbiła się w powietrze i po chwili zniknęła za drzewami. Potrząsnąłem głową parę razy, myśląc nad tym, czy wszystkie sowy tak mają. Viridi odwróciła głowę w moją stronę i jakby mrugnęła jednym okiem. Tak, z sowami lepiej nie zadzierać, skoro potrafią czytać w myślach. Pójdźka otrząsnęła się, przez co jej głowa jakby zlała się z ciałem i zamknęła ślepia.
- Gdzie poleciała Auris?- pytanie Amber przerwało ciszę.
-Jak ją znam, to sprawdzać drogę przed nami.- znów zapadło milczenie. Ani ja ani ona najwyraźniej nie wiedzieliśmy jak rozpocząć rozmowę. Znów minęło trochę czasu zanim usłyszałem kolejne pytanie:
-Długo należysz do stada?
-Nie.- odparłem i wróciłem myślami do dnia dołączenia do końskiej społeczności. To był jeden z lepszych dni w moim życiu. Moje życie...zasępiłem się, oczy przykryła mgła zamyślenia. Czy zapyta o moją przeszłość? Błagałem w myślach, bym nie musiał znów wracać do tamtego czasu.
-Czy coś się stało?- ujrzałem zaniepokojony wzrok Amber i opuściłem szyję przymykając oczy.
-Nie.- rzuciłem beznamiętnym tonem.- Nic mi nie jest.- Nie daj się posiąść żalowi! Coś we mnie krzyknęło i zdałem sobie sprawę, że ma ono rację. Co Amber o mnie pomyśli? Poderwałem gwałtownie głowę i spojrzałem na nią. Patrzyła na mnie z lekkim niepokojem, lecz nic nie powiedziała. Wybacz mówiły moje oczy. Straciłem kontrolę.

<Amber?>

Od Arkadii do Zary...

Zastanawiałam się o co chodziło Zarze. Co było złego w korzennej medytacji? No może trochę ją przestraszyłam - pomyślałam. Chciałabym żeby Daimond tu była. Jednak ona była tylko cząstką dawnego mnie - Salvadora. Teraz miałam inne życie i problem i... Kiki'ego. Chciałam przekonać Zarę że możemy się przyjaźnić. Opowiedzieć jej o starym życiu. Ale... Mało pamiętałam. Poza tym teraz byłam klaczą. Już się przyzwyczaiłam. 
-Sorry, że tak cię przestraszyłam moją korzenną medytacją. Potrzebowałam oczyścić umysł i się wyspać. - powiedziałam. -Widzę po twojej minie że nie miałaś przyjemnego dzieciństwa lub życia. - Ale nie tylko ty... - dodałam ostatnie cicho, ale ostrym, oschłym głosem.- Jak będziesz chciała to Ci opowiem. - mój ton głosu stał się natychmiast łagodny. 

<Podoba się? Pliss odpisz że chcesz usłyszeć opowieść. Ale ja ją opowiem w swoim opku oki? :3 >

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D