sobota, 16 grudnia 2017

Od Pestera...

Opowiadanie pisane od tak sobie, gdyż miałam na nie wenę. Nikt nie musi odpisywać. Pojawi się więcej opowiadań tego typu, aby rozjaśnić nieco przeszłość Pestera.

Sen. Opary ciemności zaciskające się wokół ciała, opasujące oczy opaską niepewności i strachu. Bezruch. Członki bezwładne jak części rzuconej w kąt kukiełki. Pustka. Nieskończony bezmiar mroku. Cisza. Dzwoniący w uszach, niesłyszalny dźwięk. Spokój. Chwila odpoczynku od gwaru i pędzącego jak sokół po błękitnym niebie świata. Marzenia. Utęsknione wyczekiwanie na niemożliwe. Koszmary. Strach i ucieczka od ogromu wyśnionych strachów. Czy aby na pewno wyśnionych?...

To miał być normalny dzień. Dzień pod opiekuńczymi skrzydłami matki próbującej zapewnić synowi bezpieczeństwo, starającej się o to, aby codziennie jego serce wypełniała duma i godność odpowiednia bratankowi przywódcy potężnego stada w którym się wychowywał oraz syna najbliższego doradcy i ogiera piastującego stanowisko pierwszego wojownika. Wszystko szło zwykłym trybem, aż do wieczora...płomienie na pochodniach wspinały się w górę jakby próbowały dosięgnąć nieba szaleńczo wymachując ognistymi jęzorami pod wpływem chłodnego, jesiennego wiatru. Ostatnie promienie słońca oświetlały porzuconą na pastwę nocy ziemię, a ptaki żegnały je umilając odejście słońca swoim pięknym śpiewem. Stado udało się na spoczynek, jedynie strażnicy pełnili swój obowiązek czujnie obserwując zanurzony w mroku las oraz kładących się do snu członków. Polana, na której stado miało odpocząć po dniu długiej wędrówki na wschód porośnięta była wysoką, lekko zżółkłą trawą mieniącą się złotem w ostatnich słonecznych promieniach. Po paru minutach w końcu zapadła ciemność. Ptaki stopniowo milkły aż słychać było tylko szum gałęzi poruszanych stanowczym oddechem wiatru. Księżyc przybrał postać cienkiego rogalika i choć towarzyszyły mu gwiazdy lśniące na jego czarnej pelerynie światła wiele nie dawał. Chmury szybko przetaczały się po niebie raz po raz zasnuwając białe świetliki i ich pana, lecz już po chwili odbiegały dalej. Uniosłem głowę przymykając oczy i wsłuchując się w delikatną pieść nocy. Uwielbiałem spędzać tak czas ciemności i snu, tęskniąc do gwiazd, do księżyca...Matka już spała, widziałem ją tak spokojną. Białe pióra na jej skrzydłach leciutko poruszały się w rytm powiewów. Ojca od południa nie widziałem i szczerze powiedziawszy cieszyłem się z tego. Traktował mnie jak śmiecia, władza i próżność tak go zaślepiły, że nie zawracał sobie głową żadnym członkiem naszego stada łącznie ze mną. Jego brat-mój wuj, który rządził stadem patrzył na mnie krzywo, a jedyną osobą która naprawdę się o mnie troszczyła i nie miała mnie gdzieś była moja matka. W stadzie panowało prawo silniejszego. Nie zabijasz- jesteś nikim. Szacunek trzeba było sobie zapewnić kopytami i zębami. I z tego powodu właściwie byłem na samym dnie hierarchii. O ile nie muszę, to nie zabijam. Każdy ma prawo do życia, a ja odbieram je tylko w ostateczności i braku żadnego innego wyjścia. Wektor wstydził się za mnie. Jego syn- słaby i tchórzliwy dzieciak? Przynajmniej on widział tak moją postawę. Ja pogarszałem jeszcze bardziej swoją sytuację. Przeciwstawiałem się za każdym razem kiedy byłem świadkiem, stawałem w obronie ledwo żywych wrogów, ryzykując często zdrowiem. Jeszcze parę takich wykroczeń i zostanę na zawsze wyrzucony ze stada, rozłączony z matką. Byłem rozdarty. Rozum czy serce? Tylko ona rozumiała moje postępowanie, miała w nim niemały wkład. To ona wytłumaczyła mi, że należy walczyć w obronie życia innych. Uniosłem wzrok na gwiazdy, wiernie towarzyszące księżycowi i rozmarzyłem się. Jak to być jedną z nich? Jak być ważnym elementem wielkiego społeczeństwa? Wiatr mocniej zawiał powodując przeszywający moje ciało zimny dreszcz. A może to lepiej? Odejść wraz z matką, zrezygnować z bycia bezsensownym elementem układanki? Ale ona nie odejdzie. Nie zostawi partnera, z którym przecież spędziła całe życie, nie porzuci rodziny choć bardzo mnie kocha. "Musisz podjąć decyzję." jej słowa towarzyszyły mi od dłuższego czasu lecz ciągle rozważałem nad tym czy będzie ona dobra. Czy urwać się z beznadziejnego życia, odejść od rodziny, od matki...? Wyruszyć samotnie na poszukiwanie nowego, lepszego świata? Postąpić krok do przodu, zostawić wszystko za sobą i zacząć zupełnie nowy rozdział? Póki co nie wiedziałem, ale czułem, że wkrótce wszystko się zmieni lecz czy na lepsze...
Powoli wstałem i ruszyłem w gąszcz. Gałązki szorowały po moim grzbiecie, nie czyniąc bynajmniej żadnej szkody. Torowałem sobie drogę głową prawie dotykającą piersi. Zmierzałem do mojego ulubionego miejsca, z którego miałem widok na całe wypoczywające stado. Droga zaczęła piąć się delikatnie w górę i w końcu krzaki uwolniły mnie ze swoich twardych ramion i wypuściły na porośniętą niezbyt gęsto drzewami przestrzeń. Wolnym krokiem szedłem w górę, mając przed oczami cel, a już po chwili do niego dotarłem. Stałem na wysokim wzgórzu porośniętym wysoką, cicho szeleszczącą trawą kierując spojrzenie w dół, na rodzinę lecz już po paru sekundach przeniosłem je na horyzont spowity mrokiem i uśmiechnąłem się ze szczerą radością. Tak, tu zdecydowanie czułem się najlepiej. Co roku, kiedy migrowaliśmy na noc zatrzymywaliśmy się właśnie w okolicy tego miejsca. Znalazłem je dawno temu i choć nie widziałem je przez rok z łatwością odnalazłem drogę. Była ona na zawsze wyryta w mojej pamięci. To miejsce emanowało spokojem, wyciszeniem, a ja tego potrzebowałem. Tu czułem się wolny, miałem świadomość, że jestem panem swojego ciała. Stałem i stałem, wpatrując się w dal nie mogąc się ruszyć, a wiatr o wiele silniejszy niż na dole silnie pchał swoje podmuchy w mój pysk sprawiając, że musiałem przymknąć oczy. I nagle...poderwałem z zaniepokojeniem głowę kierując wzrok na prawo od śpiących, w głąb lasu. Skierowałem uszy w tamtą stronę wysilając każdy zmysł, stojąc napięty jak struna. Zamarłem. Z lasu wypadły obce konie, niczym cienie. Sekundę później rozległ się alarm strażników, wybuchła panika, krzyki strachu mieszały się z okrzykami dzikiej radości obcych. A ja tylko wpatrywałem się w to co się działo, rozszerzonymi ze strachu oczami. Moje stado padało jak muchy pod naporem przeciwników. Matka. Rzuciłem się w dół, nie bacząc czy złamię kark, tnąc w biegu gałęzie pod naporem mojego ciała. Krzaki jakby próbowały mnie zatrzymać, zaplątywały swoje kończyny w moją grzywę i ogon jakby chciały ostrzec mnie przed powrotem, a ja wyrywałem się z wściekłością, nie zwracając uwagi na malutkie drzazgi wbijające się w moje ciało. W końcu przebrnąłem przez gąszcz gnany przez myśl straszną, oplatującą moją głowę i zaciskającą swe sploty na wszystkich innych. Wypadłem na polanę i serce moje zawyło. Padła cicho, jak ścięte drzewo, a gdy jej głowa bezwładnie opadła na ziemię rozrzucając wokół gęste morze białej jak śnieg grzywy wydałem z siebie przerażający okrzyk, przypominający raczej jęk dogorywającego zwierzęcia i rzuciłem się na obcego. Mordercę mojej matki. Zobaczyłem tylko jego oczy, wypełnione furią i strachem. Wpadłem na niego w biegu i odepchnąłem mocno, rzucając go na ziemię. Upadł lecz jego bok poruszał się świadcząc, że żyje. Opanował mnie szał, zalewający serce lodowatym strumieniem żal i ogromny ból. Nacierałem i nacierałem mając gdzieś czy przeciwnicy żyją. I choć puściłem wodze swoich emocji starałem się tylko pozbawiać przytomności. Siałem spustoszenie w szeregach wroga aż nagle coś z wielką siłą uderzyło mnie w głowę rozlewając po niej obezwładniające fale bólu. Bezwład dopadł mnie niczym sokół ofiarę porywając mnie w nieskończone odmęty ciemności.

Ciąg dalszy nastąpi...

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D