- Czas zerknąć na nogę. - powiedziała sama do siebie i usiadła na ziemi prostując nogę. Rana była poważniejsza niż sądziła. Widać było lekkie zadrapania, ale to nie był problem. Bolała ją. Problem musiał być pod skórą. Coś z kością. Zara wzięła duży kij i opierając się na nim wstała.
- Zara! Zara! ZARA! - usłyszała klacz. Na początku myślała, że się to jej tylko zdawało, ale głos wołał coraz głośniej. Rozpoznała swoją przyjaciółkę, Terenis.
- Tu jestem! - zawyła. Zobaczyła na niebie sokoła wędrownego. Wkrótce był już przy niej.
- Zaraczemuuciekłaśkorynteskniłwłaśniekorynon... - duka jednym tchem.
Klacz mało co zrozumiała z tej gadaniny. ale jedno było ważne: Korynowi się coś stało.
- Prowadź. - duka klacz.
Pognała z Terenis niezwarzając na ogromny ból w nodze.
.- Boże. - chlipnęła Zara. Zobaczyła Koryna na polanie. Leżał nieprzytomny na trawie. Widać było, że pożar zrobił swoje. Skrzydła ogiera były całe zwęglone i na pewno nie nadawały się przez jakiś czas do latania, widać było duże okropne oparzenie rozpoczynające się od boku, do piersi. Nie licząc drobnych na nogach. Po dawnej bułaności zaginął ślad. Był w bardzo złym stanie. A najgorsze było to, że nie mogła mu pomóc. Może ogień był jej żywiołem, ale nie leczyła ran zadanych od niego. Klacz uklękła przy nim i zaczęła oglądać rany. Ledwo zauważyła Sir Spląta, który nie był tym zachwycony.
- Idźcie po wodę! - mówi klacz - Niedaleko jest strumyk.
Terenis i Spląt pobiegli po wodę.
Zara rozpłakała się zbliżając pysk do poparzonego pyska Koryna całując go lekko w policzek.
- Wróć do nas. - chlipie.
<Koryn? Sorki, że znowu zmieniłam narratora. Wolałam w tym op 3 osobową. >