czwartek, 29 czerwca 2017

Od Stelli do Kosariusa...

Poszłam załatwić to, o co prosiła mnie Daimond. Nigdy nie przypuszczałam, że zna się na leczeniu. Odeszłam trochę dalej. Zerwałam długie pasma trawy, które rosły przed jeziorem. Tak. W tym jeziorze wylądowaliśmy z Hope`em po wielkiej kąpieli. Znalazłam miętę, wzięłam garść listków. Znałam się na roślinach, przecież byłam wegetarianka, no nie? Len najtrudniej było znaleźć, ale w końcu się udało. Przy okazji znalazłam jeszcze szczaw. Jest kwaśny, ale zdrowy. Pod drzewem zauważyłam maliny. Wzięłam całą garść malinek, a resztę zjadłam od razu. Uuuuch, pyyycha... Jakie mam szczęście! Gdy odeszłam, na krzaczku nie było już ani jednej bosko smakującej maliny. Hope tam czekał, a ja się objadałam - mówiło moje sumienie. Nie było mnie już pół godziny! Wróciłam do przyjaciół. Daimond szybko zajęła się Hope`em, i przez resztę dnia objadaliśmy się zachomikowanymi przeze mnie malinami. Ale fajnie mieć przyjaciół! Zawsze możesz na nich liczyć, zawsze ci pomogą. Zaśmiałam się głośno i poklepałam obu ogierów po plecach. Oni podzielali moje samopoczucie.
- Czemu jesteś taka wesolutka? - spytał śmiało Salvador oblizując się po malinkach. Chyba mu smakowały.
- Bo mam niezwykłego daimona i fantastycznych przyjaciół - powiedziałam nie zastanawiając się ani trochę. - Jutro wyruszamy?
Chłopaki kiwnęli łbami.
- Razem? - ciągnęłam bezlitośnie.
- Oczywiście, że tak! - odezwała się Daimond, gdy już wszyscy siedzieliśmy nad brzegiem jeziora.

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D