piątek, 1 grudnia 2017

Od Zary do Arkadii...

- Opowiedz. - poprosiłam. Ciekawiło mnie to, jakie miała dzieciństwo.
- No dobrze...- westchnęła. - Miałam matkę... Ale była okropna. Nie dawała mi żyć. To nie po niej odziedziczyłam roślinność, ale po ojcu. Matka miała spokój za żywioł. Ale... Nie panowała nad nerwami. Biła mnie. - przerwała spoglądając w ziemię. - Nieważne. A co z tobą?
Opowiedziałam jej wszystko o mojej matce, o korzeniach drzew, i o wszystkim. Gdy jej opowiedziałam moja historię, poczułam się lżej. Pozbyłam się ciężaru. Nie wiedziałam dlaczego jej to powiedziałam. Przecież to zawsze leżało mi na sercu. Czemu? Zastanawiałam się. To nie moja natura opowiadać o sobie. Zawsze byłam wredna dla wszystkich (Z wyjątkiem Koryna, dłuuuga historia). Prychnęłam.
- A dalej to już nie twoja sprawa. - mruknęłam, kiedy zapytała mnie jak poznałam sir Spląta.
Pies rzucił mi wściekłe spojrzenie. Musisz być taka wredna? - mówił swoim wzrokiem. Zacisnęłam usta.
- A twój ojciec? - spytała uśmiechając się. - A sir Spląt to twój chłopak, czy...
- NIE TWOJA SPRAWA! - warknęłam na nią przypominając sobie to wspomnienie, a ona zrozumiała, że posunęła się za daleko.
Wstałam i przeniosłam się dalej na nocleg. Miejsce, które wybrałam nie było zbyt ciepłe. Było ono daleko od ogniska i spałam na dwumetrowej warstwie śniegu. Próbowałam rozpalić ogień, ale byłam zaziębiona, a wtedy żywioł nie działał. Kichnęłam. Czułam, że w nosie mam katar. Nigdy nie ryzykuję. Mruknęłam i wróciłam do Arkadii. Czułam ciepło ogniska. Położyłam się na uklepanym śniegu.

<Arkadia? Sorki za to, ale moją postać mhm... Trudno otworzyć>

Od Stelli do Kosariusa...

Przyglądałam się uważnie klaczy. Skąd wiedziała, że likaona nazywa się Daimond? Wciąż otaczały nas korzenie, więc uniosłam kopyta do góry, w geście poddania. Wyszłam jej na przeciw, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów.
- Nie chcemy zrobić nic złego... - Zaczęłam mówić do klaczy. - Przyciągnęła nas tu wizja.
Biało-zielona klacz spojrzała na mnie spode łba.
- Kim jesteście? - spytała, nie spuszczając z nas wzroku. Przełknęłam ślinę.
- Nazywam się Stella. To jest Hope, mój daimon, a to Kosarius i jego daimona, Kastoro. I Daimond.
Zahuczało mi w głowie. Czas dwudziestu czterech godzin ulgi się kończył, i znowu czułam ból, postanowiłam jednak, że nie będę tego na razie tego okazywać.
Nieznajoma spojrzała na pnącza, które jakby na jej rozkaz wrosły w ziemię. Po chwili nie było po nich śladu.
- Przepraszam. Zawszę się zabezpieczam. Przed złodziejami. Wejdźcie do domu. Nazywam się Arkadia.
Poprowadziła nas przez krętą ścieżkę. Gdy stanęła przed drzwiami, te od razu się otworzyły.
Był to najdziwniejszy dom, w którym kiedykolwiek byłam. Podłoga była zrobiona z desek brzozy, wszystkie meble, w tym stół i łóżko z rzeźbionego kamienia. Było tu pełno roślinności, najróżniejsze kwiaty i krzewy. Przystanęłam przed zielonym kwiatem. Aloez. Muszę potem wziąć trochę... Aloez leczył dużo objawów, w tym oparzenia i drobne zranienia.
Arkadia poprowadziła nas do salonu, gdzie usiedliśmy na lnianych matach. Ona sama znikła w innym pomieszczeniu. Siedzieliśmy wszyscy przez małą chwilę w zupełnej ciszy, gdy nagle pojawiła się znów Arkadia. Niosła ogromną tacę z pięcioma kubkami czegoś ciepłego, oraz ogromną miskę jabłek. Gdy tylko postawiła miskę na rzeźbionym stole, wszyscy wzięliśmy po dwa. Klacz podsunęła mi kubek z parującym płynem. Przyłożyłam zimny policzek do ciepłego szkła, wszyscy zmarzliśmy na śniegu. Czułam woń napoju. Herbata z dzikiej róży. Gdy tylko upiłam łyk, poczułam w sobie dawkę ciepła rozkosznie rozchodzącego się po ciele. Arkadia poczekała, aż zjemy całą miskę jabłek, i wypijemy całą herbatę. Dopiero potem zaczęliśmy rozmawiać.
- Też miałam wizje. - odezwała się niespodziewanie. Spojrzeliśmy na nią zaskoczeni.
- Byłam... Ogierem. Widziałam dwa wielkie węże. I was. Słyszałam krzyki i płacz... I... Podobno jesteś otruta. - Spojrzała na mnie. - Mogę ci pomóc. Zmam receptę na odtrutkę.
Poczułam się lepiej. A więc przeżyję. Interesowała mnie jednak jej wizja.  Poprosiłam ją, aby mi jeszcze raz opowiedziała okoliczności snu, ale ona zaprzeczyła.
- Jeżeli chcesz jeszcze pożyć, to powinniśmy zacząć cię odtruwać teraz. Czym wcześniej, tym lepiej. Potem może być za późno.
Kiwnęłam głową, czułam znowu ucisk w głowie. Powlokłam się za nią do dużego pomieszczenia. Kazała mi się położyć na rzeźbionym łożu. Widziałam, jak klacz robi jakąś dziwną mieszankę ziół, którą potem wlewa do małej fiolki. Substancja była pomarańczowo-czerwonawa. Podała mi ją.
- Wypij. - powiedziała.
- Co to jest? - spytałam patrząc niepewnie na fiolkę.
- Do dna. - rzuciła krótko.
Wypiłam. Zapiekło mnie w gardle, ale czułam niemałą ulgę. Podała mi kolejną.
- A to co? - Spytałam, biorąc. Ta miała kolor błękitny, a w zapachu wyczułam rumianek.
- Eliksir na sen. Nie będziesz mieć potem żadnych snów. Musisz odpocząć... Ja porozmawiam z twoimi przyjaciółmi.
Gdy upijam łyk, robię się senna. Szklana fiolka wyślizguje mi się z ręki, ląduję na podłodze z hukiem. Ale ja już się tym nie przejmuję. Śpię.
.
Obudziłam się. Cała drżałam, podejrzewam, że minęły cztery godziny. Słyszałam głosy przyjaciół. Wstałam z łóżka. Nic mnie nie bolało, w ogóle nie odczułam objawów trucizny. Wchodzę do salonu. Dociera do mnie blask porannego słońca.
- Dzień dobry. - mówię, siadając obok Hope`a, który rozpromienił się na mój widok. Na stole leżało już śniadanie. Każdy dostał talerzyk z warzywami i trawą. Zjadłam ją ze smakiem. Zauważyłam, że w kącie leży mój plecak. Podeszłam do niego i otworzyłam go. Poprosiłam Arkadię o aloez. Dała mi pięć liści. Dorzuciła jeszcze dwie herbaty ziołowe, warzywa w paczuszkach i papirus na rany. Papirus działał jak bandaż, ale teraz jest rzadko spotykany, bo nie ma w stadzie clarisse składników do jego wyrobu. Cieszyłam się z łupów.

<Kosi? Napiszesz jutro?>

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D