czwartek, 19 lipca 2018

Od Corr'a do Kennedy...

Byłem już z dwieście metrów dalej, gdy doszedł do mnie głos. Tak zły i pozbawiony barwy, jak jego właściciel, o czym przekonałem się moment później. Szara jak skała, ogromna małpa darła się dalej:
-Oddawaj ją! Oddaj mi swoją barwę! Chcę być piękny!
Olbrzym pochwycił pegaza za skrzydła uniemożliwiając ucieczkę. Barwna klacz kopała i wierzgała jak oszalała. Spowodowało to jedynie irytację potwora, który ogłuszył ją uderzeniem w gło wę. Straciła przytomność. Musiałem jej pomóc. Nie wiedziałem jak. Ruszyłem boczną ściężką za potworem.
                        ***
-Wywar z konika! Wywar z konika! - nucił pod nosem szary. Usłyszałem dalsze słowa tej... piosenki.
              Tak pyszny i słodki,
              Że wygląd mój wiotki,
              Lepszy się stanie,
              Głos konika szybko ustanie!
Po czym moje uszy dobiegł okropny rechot, jaki ta szara małpa z siebie wydała.
 -Heheeeheee! Kolorowych koników stado mam całe! Szkoda że straciły swą barwe! Heheheee!!!!
Ta olbrzymia szara kupa była naprawdę irytująco muzykalna. Rozejrzałem się po polanie otoczonej głazami. Przynajmniej z początku myślałem, że to głazy... Niestety, były to wyszarzałe ciała koni, jakie ten olbrzym przerobił ma wywar.
-Woda się zagotowała! - powiedział Szara Kupa. -Teraz trzeba trochę ziółek. Gdzie ja je....? Oh tak! Chyba zostały w jaskini. Poczekaj Barwny koniku! Nie martw się! Zaraz pozwiedzasz kociołek! Heeehehe!
Teraz miałem okazję. Gdy poczwara zniknęła w jaskini podbiegłem i kopnąłem kociołek ile sił w kopytach! Tak jak myślałem, w środku klaczy nie było, ale za to opóźniłem trochę ten kuchenny proces. Obejrzałem się dookoła. Klacz leżała w pobliżu kociołka, w gęstwinie drzew. Randolf był po drugiej stronie polany. Zapewne już rozciął sznury, które jak zakładałem pętały klaczy kopyta. Widziałem ją. Nie ruszała się. Ale oddychała. Posłałem kulę ognia na olbrzyma wychodząceg o z jaskini. Nie pomoże zawiele, ale ograniczy jego widoczność. Skupiłem całą moc na wytworzeniu ognistej, ruchomej bariery i wysłałem ją prosto na klacz. Uniesie ją i zawiezie w bezpieczne miejsce. Po czym skupiłem się na zrobieniu tego samego ze sobą i Randim. Ran uniósł się w powietrze, ale ja zostałem. Nie dam rady wytworzyć trzeciej. Muszę zabić olbrzyma.
                          ***
Walka mogłaby trwać w nieskończoność. Koleś miał twardą skórę. Może to przez jej kolor? Odbiłem się od ziemi i wylądowałem na jego kolanie po czym znowu się odbiłem i tym razem siedziałem mu na barkach i zamierzyłem się do skoku na głowę. Jednak coś w moim systemie nie wytrzymało i eksplodowałem jednym kopytem uderzając wprost w czubek głowy, powodując w niej krater. Gdyby to nie była sytuacją kryzysowa, zapewne parskn ąłbym śmiechem, ale nie teraz. Ogłuszyłem go. Ale nie dam rady go zabić. Spojrzałem się w słońce. Pozwoliłem by jego emergia wypełnił każdą komórke mojego ciała. I udało mi się. Bariera ruchoma uniosła mnie i wytransportowała w to samo miejsce co klacz.
                         ***
Na miejscu podniosłem się, zrobiłem trzy kroki i upadłem. Mój bok był przbity przez ostry kamień tego potwora. "Musze pomóc klaczy" - mówiły moje myśli. Ale ciało się mnie nie słuchało. Mimo woli, moje oczy zamknęły się. A moje myśli pozostały wypełnione słowami: "pomóc klaczy", "czarno", "słońce", "randolf", "morze".

<Kennedy? Fajne?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D