sobota, 18 listopada 2017

Od Salvadora do Kosariusa...

Jad palił mnie żywcem. Jednak po chwili nie czułem już bólu. Myślami krążyłem między przeżytymi chwilami z przyjaciółmi. Wiedziałem że zbliżam się w strone Niebiańskich Łąk wielkimi krokami. Przed oczami niczym wielką lawinę miałem najpierw moje dziedziństwo, potem początek tej przygody i pustnie. Chyba najbardziej w tej chwili nie lubiłem tego miejsca. Zobaczyłem Daimond. Wiedziałem że będzie mi jej brakować.
Żyje się raz. Pomyślałem i na zawsze zamknąłem oczy.
Niebiański Łąki były piękne. Kolorowe. Znajdowałem się wielkiej polanie. Pośrodku lasu. W tej chwili pojawił się jeden z naszych końskich bogów i powiedział.
-Salvador. Jeszcze nie umarłeś. Zresztą sam zobaczysz. - Zastukał kopytem.
Polana zawaliła się. Byłem kimś innym ale pamiętałem trochę dawnego siebie.
Wstałem. Chwila... Co jest? Jestem straszniw chudy i zielony. I... JESTEM KLACZĄ! Co za obraza majestatu...- pomyślałem. I ruszyłem szukać przyjaciół. Otwierała sie nowa pusta księga, którą musiałem zapełnić...

<Heh... Salvador umarł... Ale czy aby napewno? Dowiecie się z opowiadań Arkadii.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

REMONT!

TAK, WIEM, wygląda to tragicznie, ale to tylko remont:D